Początek
W wirach dni, które wchłaniają mnie tak, iż tracę zdolność myślenia, zapach bzu i domu mojej babci pozwala wrócić na powierzchnię. Tamten czas prześwituje przez to, co będzie i jest. Kiełkuje w niewidzialnym doświadczeniu życia. Czas nie umarł. Ucieleśnia się on w momencie, gdy przy dębowym stole siedzimy ja i on. Ja i mój mąż. Każdy z osobna i jak zawsze razem. Zapatrzeni w horyzont pokoju. Wielkiego, rozświetlonego wiejskim słońcem salonu. Ileż tu było spotkań, ile słów wylało się na stół, który nas scalał i poskramiał. Każda rysa, te drobne pęknięcia, plamy i ślady ciał na drewnianej powierzchni. Dębowy stół. Dąb. Las. Drzewo. Niemy, cierpliwy świadek dziejów. Stół. Axis mundi naszej historii.
– Podaj mi proszę talerz z warzywami, dolej wina, poproszę filiżankę, podnieś ten widelec, jak minął Ci dzień, to naprawdę niewiarygodne, bagietkę poproszę, trzy kawałki czekoladowego ciasta.
Trzy fragmenty życia, które trzeba pozszywać. Ból i łzy. Wzruszenie. Toast. Złość. Nadzieja. Gęsty śmiech. Wszechmogące wody Miłości, które przez tyle dni i lat spływały z gardzieli szklanych karafek zapełniając serca przybyszów. Przecież Ona, ta Miłość przetrwała. A tak się bałam. Nie trzeba było się bać. Miłość, która poczyna się w człowieku mocą Dawcy życia jest i będzie. Pod warunkiem koniecznym. Bezinteresownego trwania w Jego Woli.
Dróżka, którą wybraliśmy, wiła się stromo pod górę. Mijaliśmy las ludzkich cieni, a ja czułam, że złote niebo, którego blask nas oślepia jest kopułą Nowego Świata. Tam nie było już cieni, a światło pochodziło z ciał, którym dane było wejść do Rzeczywistości. Widząc niezwykłość tego świata, ale nie potrafiąc nazwać tego, co odsłaniało się przed moimi oczyma, zrozumiałam: skończył się czas ciemności. Mocno ścisnęłam dłoń Augusta. Czuliśmy coś, co nie miało nic wspólnego ze znanymi nam dotąd emocjami. Co ciekawe, obydwoje byliśmy przekonani, że doświadczamy tego samego.
Teraz wszystko stało się nowe. Ludzie, którzy zostali wiedzieli co mają robić. Nauczeni działania w starym świecie, podejmowali swoje zadania intuicyjnie. Każdy dla każdego był czynem. Nikt nie wypowiadał złych słów. Na naszych oczach rozkwitały nieznane nam dotąd odmiany kwiatów. Widzieliśmy jak powstają domy, jak rodzą się z ziemi i drzew, rozmaitych gatunków roślin, zachwytu kobiet i ich ukochanych. A kobiety stały się jasne, mocne, czułe i delikatne. A mężczyźni męscy w swym męstwie. I nagle, w mgnieniu oka, doświadczyliśmy zawirowania umysłu, dopełnienia, wypełnienia, dosytu. Wszystkie święte słowa i przeczucia ucieleśniły się. Na własne oczy ujrzeliśmy jak kawałki potłuczonych zwierciadeł ludzkich dążeń – ale tylko tych szlachetnych, tylko dobrych – scaliły się w Jedno.
„Niewola – jest to formy postawienie
Na miejsce celu. – Oto uciśnienie…”
[C.K. Norwid, Niewola, I, w. 37-38]
Nie było już pustych form. Przestały dźwięczeć gładko uformowane słowa. A pełnia była tak lekka i wytrawna. Tak czysta i zwyczajna. Tak zniewalająca, że wybuchnęłam śmiechem i przylgnęłam do Augustowego ciała ucieleśnionego od nowa, inaczej. Nigdy nie zapomnę dnia, gdy August patrzył na mnie z wnętrza Rzeczywistości, która wtedy jeszcze nie istniała. Ale od zawsze była. Przepowiedziana, zaplanowana, inkrustowana wiarą. Ten wzrok odczłowieczony, bo stamtąd, obejmował mnie tutaj, w teraźniejszości do bólu człowieczej. Teraz rozpoznałam to spojrzenie, dotknęłam jego sensu, poczułam jego ducha, który kochał mnie przez Augusta, w jego działaniu, w jego istocie. To, co nieudolne było zapowiedzią doskonałości, którą wychwyciły wtedy, w jego miłosnym spojrzeniu, oczy mojej duszy. Dusza z duszą w miłosnym uścisku. Scalone w Jedno. A teraz ciało Augusta było już cielesnością doskonałą, zaistniałą w tej wiecznej wieczności.
Wspinaliśmy się po schodach. Nie odczuwaliśmy ciężaru ciał, ani zmęczenia. Bez wiedzy i nią przepełnieni wiedzieliśmy dokąd, w jakim celu. Szliśmy drogą wymarzoną, po ścieżce zbudowanej z włoskich i francuskich kamieni, ze słowiańskiej ziemi i polskiej, szlachetnej dumy. Chociaż wszelkie granice przestały istnieć, pozostały tchnienia tożsamości. Po lewej stronie okna zasłonięte niebieskimi okiennicami, po prawej pasaże prowadzące nad Oceany, górskie szlaki i miejsca zaciszne. Przyjazne kryjówki pełne książek, muzyki i ptaków, wielobarwnych zwierząt i roślin. Ludzie byli wszędzie, a cisza pachniała wolnością. Każdy detal mijanej materii był śladem naszej pamięci, wypełnieniem pustych, bo istniejących tylko w naszych pragnieniach niedosytów i niespełnień. Teraz woda spływała ze stromych ścian złotych gór.
Zapukaliśmy do drzwi błękitnego domu. Otworzyła Pani, która – jak wszyscy dostrzegani przez nas po drodze ludzie – była na wskroś nowa, dobra, pachnąca duchem ćwiczonym w karności i pokorze, w miłości i pasji. Włosy miała upięte tak wysoko, wysoko. Piętrzyły się niczym wieża, ale nie Babel, tylko ta z kości słoniowej. Twarz pozostawała w ukryciu, rozmiękczał ją wiśniowy cień, ale widoczne były oczy, które już zadawały pytanie, choć język pozostawał niewzruszony. Jak mogę Wam usłużyć, czy może jesteście spragnieni, głodni, znużeni, a ja tu czekam od zawsze i nieustająco i czekać będę, a właściwie trwać, być. Śpiewać i rozmawiać, śmiać się i gotować. Dla was, przybysze z nowego czasu.
Wojna nie pozostawiła żadnego śladu w naszych umysłach. Oprócz obrazu ognia, który wypalił świat i wszystkie błędne mniemania. Ta wojna, jak wszystkie jej poprzedniczki, poczęła się w człowieku i jak tylko nabrała ciała, zaczęła kotłować się w miastach poniewierając ludźmi i obnażając ich choroby. Ta wojna była ostatnią wojną tej ziemi. Okazała się drzwiami do Nowego Świata, a weszli przez nie tylko nieliczni. Ci, którzy przeszli pustynie samych siebie i znieśli ogień trawiący zaułki ich wewnętrznych złudzeń, egoizmów i pożądań. Ci, którzy byli w stanie trwać nie widząc światła, a wierząc że istnieje On – Wszechmogący, Jedyny Bóg, Słowo, JA JESTEM. Ci, którzy płakali w czasie smutku i śmiali się w czasie radości. Te, które rodziły gdy miały rodzić i kochały, gdy był czas kochania. Ci, którzy walczyli, by rodzącym zapewnić ciepło. Ci, którzy potrafili dawać wszystko nie oczekując niczego. Ci, którzy byli natrętni w proszeniu o dobre dary wierząc, że istnieje ich Dawca, Stwórca wszystkiego. Ludzie czynu i wiary. Szaleńcy kroczący nad przepaściami własnych niemocy ocaleni przez wiarę i niezłomność.