Latarnik
Latarnik śpiewał. Światło jego głosu niosło się ku horyzontom nieskończoności. Był jeszcze młody. Spełniały się jego marzenia, ale serce wciąż targane było niedosytem.
-Podaj mi te kamienie – krzyknął mały człowiek.
Dziewczynka zebrała się szybko, klasnęła rączkami i pobiegła w kierunku rzuconych pod murem chropowatych głazów. Szarości ich porowatych form zlewały się z zielenią mchów. Zachłanne ręce dziewczynki śmiało chwytały te skaliste łupy. Układała je we wnętrzu małego powozu.
-Co z nimi zrobisz? – zapytała.
-Zbuduję dla nas dom na plaży. Tak, tak! Chodź Madeleine, pomożesz mi. Pchaj ten wózek, ja będę ciągnął. Zawieziemy te kamienie na plażę. Postawimy fortecę. Taki wielki zamek. Będziesz tam miała swój własny pokój, swoją komnatę!
Na drobnej twarzy Madeleine zakołysał się uśmiech. Widać było jak ciało dziewczynki drży. Była przejęta. To właśnie ona była najbardziej uroczym stworzeniem na wyspie. Razem z bratem już od świtu biegali po polach i plażach bawiąc się bez umiaru. Paul wymyślał gry i harce, Madeleine robiła co jej kazał. Nie znała uczucia sprzeciwu, jej mały umysł znajdował zadowolenie w posłuszeństwie. Była szczęśliwa. Dlaczego miałaby się buntować? Brat traktował ją jak przyjaciółkę. Wystarczyła ta wolność. Wesołość. Nieskrępowanie.
-A mama i tata będą tam z nami? – zapytała
Będą. Zawsze będą z wami.
Latarnik. Ojciec. Kochał te małe, ruchliwe ciałka. Troszczył się o ich myśli. Był człowiekiem czułym, dobrodusznym. Żona zarzucała mu niemęską tkliwość. A on po prostu chciał być rewersem. Swego ojca, dziadka, stryja. Mężczyzn męskich do granic bólu. Jego bólu. Wciąż odczuwał trwogę, która ukorzeniła się w czasach, kiedy on sam – filigranowy i ruchliwy – zakładał krótkie spodnie w brązową kratkę. Ten lęk był przechodni. Wędrował przez pokolenia. On przecież lubił te spodenki, ale to właśnie ten materiał nosił na sobie ślady surowych spojrzeń ojca, odciski jego gniewu, gdy go zawodził raz po raz na polu bitwy o codzienne czynności: śmieci niezręcznie zrzucane do zsypu, niezdarnie kopniętą piłkę, wylaną wodę, skrzywione w rowerku koło. A teraz, teraz. Wiedział, że z tych korzeni wyrosło drzewo. Parmentiera aculeata. Kolczaste drzewo pełne cierni i goryczy. Nie chciał, wzbraniał się, walczył. Zwyciężał i przegrywał. Taki był cel. Zmienić sens przeznaczenia. Wdrapać się na drzewo usuwając przy tym wszystkie kolce, większość.
Obrazy, które rozlewały się w kilku częściach jego umysłu oglądał przez przymus. Nie miał wyjścia. Były częścią jego historii. Bujne pędy okazałych krzewów. Wyrosły na nich trujące owoce. Lenistwo, gnuśność, intelektualne niedołęstwo, melancholia, brak wiary. Grzechy jego rodu. Trzeba było tylko w nie wejść, sprowokować do walki. Wyrazić swoje niezadowolenie, swój sprzeciw, swój gniew. Wiedział, czuł i obiecał sobie, że zrobi wszystko dla nowej, innej drogi. Wierzył w przeklęte fragmenty rodowych historii, ale jeszcze bardziej wierzył w miłość. Był pewien. Wszystko jest łaską.
Jednak uczył się. A żona. Żona rozpalała ogień. Każdego poranka, wieczoru. Noc karmiła się tym płomieniem zachłannie i szczerze. Ucztował i on. Ocierał się o jej cienie, dotykał jej ramion, rosła w nim siła. Wystarczyło, że była. On robił swoje. Zapalał i gasił. Składał, przynosił, zapisywał. A ona była. Gdzieś tam w oddali i tutaj, na wyciągnięcie pragnienia. Na odległość miękkiej skóry. W okolicach jego spojrzeń. Bywało, że czerpał z niej zachłannie, bez opamiętania. Po to, by żyć, by myśleć, by działać. Najbardziej lubił te zielenie i granaty, soczyste, miękkie suknie. I lniane szale utopione w turkusach nieba. Widział ją przez okno, w pełnym słońcu, które rozszczepiało jej postać na miliony fragmentów. I włosy. Ten rudobrązowy kolor. Ten ich wdzięczny nieład i smak morskiej wody ukryty w rozpuszczonych pasmach. Taka była. Po brzegi wypełniona powabem. Bywała radosna, miała w sobie jakiś nieprawdopodobny spokój. Bywała burzliwa i zacięta. Harda. Nieoswojona. Toporna i twarda jak te kamienie wyrzucane przez fale w czasie sztormu. Brunatne, szare, ostre. Czasami się poddawała i musiał ją ratować. Od niego i od niej samej. Chaos ścierał się w niej z absolutnym ładem. Ten pokój w niej.
Ten pokój, taki malutki. Białe ściany, granatowe zasłony, kilka półek, setki książek przeczytanych i tysiące dotkniętych jedynie cieniem dobrej woli. Zawsze wierzył, że to właśnie doświadczenie jest źródłem, że słowo jest zawsze wtórne wobec dotykania, czucia, myślenia, życia, dawania siebie i brania. Ocean wciąż żywy, zmienny, w zielonej ramie okna. Patrzył na niego i wiedział, że patrzy na samego siebie, że się przegląda w tym morskim sztormie i w niezmąconej ciszy, która następowała zawsze potem. Pokój. Zrodzony z kobiety.
Latarnik wchodził po schodach. Powoli. Jego spojrzenie błąkało się po fragmentach stopni. Kruchych i nieco już zniszczonych, ale wciąż wspierających go w tym wędrowaniu ku górze. Jego myśli tętniły jeszcze rozkoszą. Idąc wpatrywał się w te zadrapania, zniszczenia i roztrwonione w historii wzory. Po raz kolejny czytał wyblakły fragment Norwida, wrzucony przez poprzednika w złoto-rudą ramę:
„Bo wolność?… jest to celem przetrawienie
Doczesnej formy. Oto wyzwolenie!…”
C.K.Norwid, Niewola, w. 53-54
A trawi się całe życie. Gdy wszystkie tę mięsa i ciała wewnętrzne tętnią codziennie od nowa, to jeżeli tylko jest się człowiekiem, oczekuje się przeistoczenia. Tknięcia nietkniętego. Otarcia się o Absolutne.