Granica

Czas osiadł na powierzchni rzeczy.

Przez zardzewiałą szczelinę metalowego pudełka wydostał się żuk. Na drewnianym blacie kuchennym dostrzegłem smugę światła. Wiedziałem, że to już, teraz. Obserwowałem materię.

Intrygowało mnie to, jak zareaguje świat. Wszystkie jego martwe detale. Metalowe pudełko po herbatnikach Alicji, jej książki, szklane kulki porzucone na tarasie przez dzieci, moje narzędzia, drewniane figurki tępo wpatrujące się w horyzont.

A horyzont zbladł, wymknął się, przestał służyć.

Czy wiesz, że zło rozpuszcza się w miłości? Znika, przestaje istnieć.

Miłość jest jak wiatr, jak tchnienie. Nie ma granic.

Ludzie myślą, że zło pochłonie te nasze światy, że – jak wulkaniczna lawa – zaleje ziemskie stworzenia.

Są i tacy, którzy wciąż i nadal, uparcie i namiętnie doceniają materię. W niej ugruntowują pewność własnego bycia.

A miłość i tak wylewa się na świat. Przenika granice państw i czasów, człowieczeństwa i ludzkiej wytrzymałości.

Alicja wstała, odsunęła fotel i ruszyła w kierunku okna. Raz jeszcze spojrzała w dal, gdzie dostrzec można było pierwsze oznaki kurczącego się czasu. Jan objął ją czule. Nie wiedział, ile godzin, dni czy może miesięcy pozostało do końca tej historii. Chciał nasycić zmysły, dać swojemu ciału ostatnie szanse na rozkosz. Światło, które wędrowało po jej miękkiej skórze przekraczało granice jego pojmowania. Jego myśli i zmysły rozsadzał nie tylko powab jej ciała, ale nade wszystko jej wewnętrzna siła. I właśnie tu i teraz, gdy wciąż jeszcze trwali razem. Wypełniał się jej niezłomnością. A tymczasem w oczach nagromadzonego za oknem życia pęczniało znużenie.

Zaskakujący spokój ogarnął świat. Wydawało się, że nic nie może się zmienić, że czas nadal będzie sprzyjał ludziom, spełniał ich zachcianki, prośby, żądania.

I oto nastała ciemność.

A w tej ciemności był pokój. Smuga światła objęła tych, którzy byli wierni.

Życie. Nie wyglądało już tak, jak teraz.

Mówiono, że eksplozja tego wulkanu zniszczy całą Europę. O dziwo, ocalały terytoria, które wedle naukowych ustaleń miały ulec zagładzie i zniknąć z kontynentu, który i tak trwał już w agonii.

Zostały nam chwile i momenty. Podróż od granicy do granicy.

***

Granicę z Francją przekroczyliśmy o brzasku. Ciemność nocy rozpuściła się w ospałym spojrzeniu kraju, który oczekiwał świtu. Z martwych powstania.

Mieliśmy tutaj dom. Ukryty w wiejskim zaułku Honfleur, z dala od centrum i portu. Odpryski słońca z obrazów Bonnarda wpraszały się do salonu zalanego pamięcią.

Francja – w przeciwieństwie do swoich sąsiadów – wciąż jeszcze walczyła z nachalnym mrokiem. Podtrzymywana wiarą tej nielicznej reszty, istniała nadal. Zawieszona na tym cienkim przesmyku pomiędzy życiem a śmiercią. Słodka kraina wypełniona ludźmi o twarzach szlachetnych i dumnych, choć bardzo już wyczerpanych. Francuska granica, la front-ière, posiadała w sobie – jak cały ten naród – swój front, swoje czoło pełne powagi i heroizmu. Twarz pełną majestatu, ale skłonną do czołobitności i subtelnych zdrad swej własnej Historii.

Do Honfleur zostało nam jeszcze pięć godzin. Alicja bała się wysiąść z samochodu. Bała się usiąść na ławce, wyjąć kanapkę, zrobić dwuznaczny ruch ręką. Bała się narażać swoje ciało na spojrzenia tłumu. Ludzie – zrezygnowani i głodni, pozostawieni na marginesie prawdy, poniewierający się po przedmieściach – ci ludzie podchodząc do przechodniów i prosząc o kilka euro, tak naprawdę żebrali o zniesienie granic. O okruch czułości. Francuzi walczyli jeszcze to tu to tam, ale nadchodził kres ich sił.

***

Słyszę Twój oddech Alicjo. Idziemy w kierunku plaży. Banalny jest rytm naszych kroków. Tajemnica morza. Jego ambiwalencja.

Mijamy niebieski dom, przy którym przystajesz, by zawiązać rzemyk u sandała. Widzę twoją stopę, smukłe palce. Detale, które wychwytuje mój zachłanny wzrok.

Wciąż mało mi ciebie.

Obok nas przejeżdża rowerem mężczyzna. Dostrzegając go, myślę o Bobkowskim. Często zastanawiam się, co zanotowałby w swoim kajecie teraz, w tej Francji, wśród tych czasów, tych chmur, tego słońca.

A ty, moja Alicjo, wędrujesz sobie beztrosko. Torba na twoim ramieniu dodaje Ci uroku turystki. Widzę twoje spełnione marzenie. Zanurzamy się w wytchnieniu i milczeniu. W słowach też. Nareszcie słowa stały się ciałem.

Leżąc, dotykamy siebie i nowego czasu.

Każda chwila spędzona z tobą, moja Alicjo, miała znaczenie.

Pamiętasz wieczór, gdy zaprosiliśmy przyjaciół?

Dyskutowaliśmy o zmaganiach z dziećmi, o codzienności, literaturze, o niezliczonych konstelacjach sensownych działań i postanowień. Piotr opowiadał o śmierci swojego pacjenta. Trawił go smutek, jak zawsze, gdy ciemna otchłań zabierała człowieka, którego serce jeszcze kilka godzin wcześniej biło w jego rękach.

Nie wszystko musi się udawać. Ważna jest nasza postawa. Wybór słów, reakcji. Pogodzenie się z okolicznościami, wobec których uginają się nasze karki.

Sens odsłania się samoistnie. Wystarczy wysiłek woli. Wcale nie musimy szybko podążać dalej, osiągać celów. Piotr cierpiał. Jego pacjent już nie. Sens jego martwej historii miał swój ciąg dalszy w życiu jego bliskich, w dziejach jego dzieci, a nawet w postawie Piotra.

Cierpienie zawsze wypełnia ciało i umysł po brzegi. Rezerwy siły pozostają w duszy. W tej bezkresnej przestrzeni bosko-ludzkiej współistotności.

Objąłem cię Alicjo. Bardzo, bardzo mocno.

Choć wszystko umarło, nie przestaliśmy istnieć.

Przekroczyłem granicę, którą ustanowił mój ojciec. Ojciec latarnik, który starał się kochać.

***

Tak właśnie żyliśmy. Jan i ja, Alicja. Żona Jana.

Oto idziemy po smudze światła. Dziwne jest to wrażenie. Dzieci roztapiają się w jasności. Ich sylwetki są przezroczyste, dotyk nie jest już dotykiem. Przenikamy się wzajemnie czując nieskazitelne ciepło, pojmując jasność. Doznajemy myśli, widzimy obrazy. Słyszymy wieczną muzykę. Spotykamy krewnych. Nie ma już granic pomiędzy dotykalnym a niewidzialnym. Tutaj nadal żyją ci, których pamiętamy z fotografii. Oto teraz rozumiemy się bez słów. Czujemy ich krew, chociaż nie tętni już w żyłach, ale płynie z nurtem ducha. Jednego dla wszystkich, obejmującego każdą stworzoną istotę. Ten duch stał się teraz naszym ciałem. Te dwa rozdzielne dotąd światy nałożyły się na siebie.

W tym duchowym rozpuszczeniu widzę i wspominam nasz cielesny czas. Nie tęsknię, ale pamiętam uczucia, pamiętam smaki i słyszę twój oddech.

Nasza miłość wytrenowana została w najtrudniejszych okolicznościach. Bywała wątpiąca, a okazała się niezłomna. Miałam wypracowaną odporność. I ciebie. Ty miałeś mnie. Potrafiłeś przeciwstawiać się spojrzeniom, które mogły przekształcić się w dotyk. Zwłaszcza, że moje ciało w tamtym czasie było wystawiane na próbę.

Tańcząc z tobą, dostrzegłam kątem oka wałęsające się po podłodze żmije. Były ospałe, jakby ktoś wypuścił je z ciemnej klatki i rozkazał kąsać. Nie miały wystarczająco dużo siły, a gdy dyskretnie tupnęłam nóżką, uciekły chowając się w zakamarkach sali. Kątem serca zauważyłam jak włosy brunetki – zmęczone próbą – opadają na jej potężne, niekobiece ramiona. Widziałeś to wszystko i wybrałeś bierność, która kilka godzin później przeobraziła się w miłującą tkliwość. I to moje włosy i moje ramiona wpadły w twoje ręce.

Ja też weszłam w labirynt pożądania. Obiłam się o kilka ścian, wpadłam na przeszkody do pokonania. Dotknęłam tych kilku męskich spojrzeń, bo imponowała mi ich ilość. Pozwoliłam sobie na wymianę słów, a nawet subtelny dotyk. Zwymiotowałeś ironią i szybko zaprowadziłeś mnie do swojej twierdzy. Twoja metodyczność i żywiołowość reakcji pokonały dostępne strategie zła.

Prawda jest blisko woli, która zawsze ma ostatnie słowo. Chwila nie potrzebuje zbyt wiele czasu, wystarczy jej jedno lśnienie i błysk decyzji, od której zależą losy całych pokoleń.

Wyobraźmy sobie, że uległeś brunetce o atletycznych ramionach. Że wymknąłeś się wtedy, gdy zaczął kropić deszcz, gdy ja zmęczona zasnęłam na purpurowej kanapie w hotelowym pokoju. Wyobraźmy sobie, że kilkadziesiąt minut spędzonych ciało w ciało z inną kobietą, bez udziału serca i zaangażowania rozumu, odebrałoby serce i rozum tym, o których zabiegałeś latami. Jedno tchnienie zdrady wywołuje wszechpotężny huragan. Naruszenie granicy miłości otwiera przestwór otchłani. I nagle dostrzegasz jak wszystko, co budowałeś z takim zaangażowaniem i wrażliwością, staje się kopcem popiołu, a niezliczona liczba jego drobin, te zatrute pyłki niesione z wiatrem wpadają do oczu dzieci, krewnych, przyjaciół, przypadkowych ludzi, którzy – jak baśniowy Kaj – zaczynają niszczyć, pogardzać i nienawidzić.

Nie przekroczyłeś tej granicy.

Jesteśmy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Podobne wpisy