Twarz kobiety
Kobieta zbiera się powoli. Wstaje i idzie ciągnąc za sobą worek, może plecak. Któż by rozpoznał czym był ten kawał szmaty w latach swojej świetności, kogóż to w ogóle może obchodzić. Widzą tylko starą, zaniedbaną babę wlokącą za sobą jakiś gałgan i podążający za nią cień. Wierny jak pies.
Jest upalnie. Wydaje się, że kobieta jest wycieńczona. Na jej czole gromadzą się krople rosy kiełkujące ku słońcu w glebie starej skóry. Jej dłonie dzierżące brudny materiał są tak filigranowe, smukłe i aksamitne, jakby wyrzeźbione zostały w szlachetnym gatunku drewna i doprawione tylko do jej starczego ciała nasączonego słabością.
Gdybyś patrzył na tę kobietę jak idzie ulicą taki mniej więcej stworzyłbyś w swojej głowie obraz. Prawdopodobnie tak byś o niej myślał. Gdybyś jednak zawahał się i przystanął i wytężył wzrok – dostrzegłbyś jej spojrzenie. I jego zdumiewająca świeżość pociągnęłaby cię ku tajemnicy, której fragmenty rozsypałyby się po nieboskłonie. Tuż przed oczami twojej duszy. Zakochałbyś się w tej historii i w kunsztowności dzieł, jakie wyszły spod serca tej kobiety. Zachwyciłaby cię maestria, z jaką ich dokonywała. Ta kobieta właśnie, na którą przed momentem jeszcze patrzyłbyś ze smutkiem, może z litością.
Oglądałbyś pejzaże morskie i górskie, nizinne i podniebne, po których wędrowała zawsze otoczona ludźmi. Widziałbyś radość, czułbyś zapachy, dotykałbyś przedmiotów, a nade wszystko doświadczałbyś jakiegoś rozprężenia serca, jakby całe napięcie, które nosisz w sobie od dawien dawna rozprysło się na miliard kawałków, na wszystkie krańce tego świata. Po raz pierwszy od wielu lat uwierzyłbyś, że przecież jest możliwe: to ciepło bycia ze sobą, to wspólne wędrowanie, dotykanie i śmiech. Taki zdrowy, zwyczajny, niepohamowany, bezceremonialny śmiech. Z tego, że się jest. Dłoń w dłoń, ciało w ciało.
„Oczarowałaś mnie, moja siostro, oblubienico,
Oczarowałaś mnie jednym twym spojrzeniem”. (Pnp 4, 9)
Twarz kobiety ukrywa w sobie spojrzenie jej duszy.
Piękny tekst.