Jan i Karolina: krótka historia
„Współczuję zarozumiałym, którzy płaczą z powodu zbyt małej ilości lajków i zbyt dużej hejtów, bo nawet jeśli otrzymują taki efekt za wygłoszone ewangelizacyjne wysiłki, to ich wściekłość za zbyt mały aplauz demaskuje ich jako sprostytuowane dusze. Mamy zbyt wiele w sobie pysznych wymagań i oczekiwań, marzeń i aspiracji. Dlaczego poprzeczka wymogów wobec siebie jest tak wyidealizowanie wyniosła dla tak wielu chrześcijan? To wściekle frustruje, kiedy nie możesz osiągnąć wyznaczonego celu, bo jest zbyt nierealny, ambitny, rozmarzony, idealny?”
(o. Augustyn Pelanowski, Testament duchowy. Gdy noc staje się jaśniejsza niż dzień, Kraków 2019, s. 217)
Janowi wydawało się, że jego losy są w jego rękach, w zasięgu jego wzroku, w granicach jego możliwości.
Objął Karolinę i dotknął ustami zagłębienia w lewym policzku. Uwielbiał ten wrodzony w twarz Karoliny ślad szczęścia. Karolinie zawdzięczał swój początek. Stała się drogą jego drogi. Od siedmiu lat szedł po tej drodze z ufnością, na jaką nigdy wcześniej nie było go stać.
Zarzucił na plecy swój ulubiony, prążkowany plecak. Włożył buty. Na białej tarczy zegara dostrzegł, że jest kilka minut po drugiej. Wyszedł. Wieczorna rozmowa z Karoliną – według scenariusza, który od tygodni układał w głowie – miała usprawiedliwić jego decyzję. Więcej nawet – miał usłyszeć od Karoliny, że jest z niego dumna. Że podziwia jego odwagę. Że zrobi wszystko, by on mógł zrealizować swój plan, swój egzystencjalny projekt. Że podziwia go i nie znajduje słów.
Ale scenariusz wypowiedziany półgłosem na tarasie, gdy wino nasyciło się szarością zapadającego zmierzchu, ten misterny, dopracowany w każdym szczególe scenariusz okazał się absolutną porażką. Gdy skończył mówić oczy Karoliny zaokrągliły się. Zobaczył jak jej spojrzenie nieruchomieje, a lewy policzek drży. Nie spodziewał się tego.
Obydwoje byli idealistami. Żyli radykalnie. Podejmowali decyzje, które spotykały się z dezaprobatą rodziny i wielu znajomych. Mieszkali na szarym końcu świata i pracowali bardzo ciężko, by wyszlifować w sobie tę moc ducha, tę niezłomność, która miała sprawić, że będą silniejsi niż wszyscy, gotowi na zadania pełne mocy, na prace ponad siły. Wszystko po to, aby dać dowód na istnienie Boga.
-Boga? – zapytała Karolina. – Zostawisz mnie na rok po to, by wyruszyć na poszukiwanie Boga? A co my robimy od trzech lat? Czy wstawanie o czwartej nad ranem, wszystkie prace, które doprowadzają moje ciało do skrajnego zmęczenia, cała ta pisanina, którą publikujemy bez umiaru… To wszystko już ci nie wystarcza?
Kieliszek zadrżał. Znowu dało się odczuć poruszenie ziemi. Na tej wyspie nic nie było stabilne. Zwłaszcza miłość. Zbudowali twierdzę, która w jednej chwili okazała się zamkiem z mgły i rosy. Nadchodzący świt miał ujawnić prawdę o tej wieży Babel. Budowanej przez zapaleńców-egoistów zapatrzonych w horyzont własnych aspiracji.
Zarzucił na plecy swój ulubiony, prążkowany plecak. Włożył buty. Na białej tarczy zegara dostrzegł, że jest kilka minut po drugiej. Wyszedł.
***
Jan zrozumiał, że Karolina stała się drogą, po której dotarł do krańca swoich możliwości. Karolina zrozumiała, że była dla Jana drogą do niego samego. Drogą donikąd. Pojęła i to, że jest niemożebnie wyczerpana i że dotarła na sam koniec swego własnego szlaku.
Jan i Karolina dotknęli granic samych siebie.
Teraz mogli wypocząć. Teraz – już zupełnie osobno – rozpoczęli wędrówkę po Drodze: od końca do Początku, od nicości do Pełni, od upadku do Zmartwychwstania. Osobno. Razem.
„Nie ten otrzymuje nagrodę, kto pierwszy wbiega na metę, ale ten, kto biegnie prawidłową trasą, zważając na znaki. Możemy być ostatni pośród innych, bylebyśmy prawidłowo żyli, w uczciwej zgodzie z prawdą Ewangelii, zgodnie z nauczaniem Jezusa, w zgodzie ze sobą, pogodzeni z Bogiem i losem”.
(Op.cit., s. 221)