Powieść

Nie trzeba kłaniać się Okolicznościom

a prawdom kazać, by za drzwiami stały

C. K. Norwid

Desenzano del Garda

Plaża

Otwiera drzwi. Widzę, jak przekracza próg. W jego prawym oku kropla wzruszenia. Mokra, lepka, słona. Zastyga na chwilę, jakby czekała na moje spojrzenie. Widzę w tej kropli wszystkie wydarzenia wczorajszego dnia. Jestem obecna w tych godzinach wypełnionych żarem wielkiego słońca. Widzę jak leży. Pisarz. Profesor. On.

Koc jest miękki, a kamienie twarde. Koc izoluje, chroni, oddziela. Widzę jego myśli walczące zaciekle o pierwszeństwo w szeregu znaczeń – fragmentów nowej powieści. W tym kłębowisku dostrzegam nagle filigranowy sens, który zaczyna pęcznieć domagając się uwagi. Profesor obmyśla powieść, ale powieść zaczyna myśleć o sobie i nie chce być już zdana na łaskę wiedzy i niewiedzy swojego Mistrza.

Widzę jak wstaje, podnosi granatowy pled, otrząsa go z szarego pyłu i niewygodnych skojarzeń. Widzę jego twarz i rozpuszczone w czerni źrenic pomysły. Dostrzegam ten zadziorny sens, który ustawił się na pierwszej linii frontu.

Widzę jak idzie. Stąpa po rozgrzanym piachu. W brunatnych sandałach. Wyprostowany, pewny siebie. Ale ten nowy sens go dręczy, bo wymyka się oczywistościom umysłu. Mimo, iż koszula nadal dobrze się układa na jego prostym korpusie, kręgosłup zaczyna pękać.

Widzę tłum w kawiarni. Te włoskie kawiarnie. Widzę jak przysiada się do niej. Ona siedzi na żółtym krześle, coś czyta, uśmiecha się. Ubrana w pomarańczową sukienkę. Marta. Urzekająca. Można by ich włożyć w szmaragdową ramkę. Obrazek tych dwojga wzruszałby i zagrzewał do walki o miłość. On jej pożąda. Pożądanie nie wyklucza miłości, chociaż zawiera w sobie ten złowieszczy zgrzyt. Widzę jak w jego spojrzeniach to pożądanie mięknie i zamienia się w zachwyt. A zachwyt w miłosne pragnienie. Miłość jest jak wiatr, jak tchnienie. Nie ma granic. Stwarza Nowe.

Widzę jak nagle przewraca się flakonik z kwiatem. Widzę piłkę, sprawczynię zdarzenia. Zapętlony czas, w którym jestem ja, ten czas, który jest tutaj i był tam, drażni mnie. Muszę się skupić, by zrozumieć. A chcę zrozumieć. Widzę potok słów spływający z jego ust. Widzę jak jej usta chłoną morską bryzę, a wraz z nią słowa profesora. Nagle odwraca się, skupia wzrok na jego spojrzeniu i mówi: – To pułapka. Nie daj się wciągnąć, Fred. Pozostań, gdzie jesteś. Myśl myśląc. Pisz pisząc.

To pożądanie zmieszane z podziwem i miłosnym ożywieniem, ten właśnie namiętno-miłosny żar ostatecznie ustawia profesora na właściwym miejscu. A sens, który z taką arogancją domagał się uwagi, znika. Zdmuchnięty słowem.

Cała ta globalna heca z AI byłaby intrygująca, gdyby nie była śmiertelna. Maestria z jaką kreuje nas bezkresny intelekt jest oszałamiająca. Jednak ten genialny geniusz ma jedną wadę: istnieje na niby. Poczęty w łonie fałszu, nie jest. Nienawidzi mądrości, bo ta jest dla niego tylko ideą. Wielki Kłamca. TEN, który NIE JEST.

Warszawa

Galeria Lanckorońskich

Fred siedzi i pisze. Obwarowany książkami i stertą zapisanych ręcznie kartek. Wystukując na klawiaturze kolejne zdania powieści przemierza korytarze własnej pamięci. Tysiące pomysłów, słów i natchnień. Fred musi czuć i dotykać. Słowo jest mieszaniną krwi i ducha. Dlatego wżycie się w czas, w miejsce, w Martę jest dla niego pierwszym tchnieniem, aktem, w którym poczynają się słowa.

Fred chwyta dłoń Marty i ukrywa ją w swojej ręce. Marta wpatruje się w oczy dziewczyny w ramie obrazu. Fred wpatruje się w oczy Marty. Przysiadają na muzealnej, twardej ławie. Wystarczy mu ten dotyk, ten szmer jaki wydobywa się z otarcia ramienia o ramię. Jej ramię. Dlatego może pisać.

Patrząc na dziewczynę w ramie obrazu Marta widzi smutek zastygły w nienarodzonym uśmiechu. I widzi siebie, swój własny bezczas. Oczy dziewczyny to oczy Rembrandta. Te z jego autoportretów. Marta uważa, że spojrzenia malowanych przez niego postaci ukrywają wzrok twórcy, jego duszę. Walkę i rezygnację, smutek i tkliwą wiarę. Spojrzenia pełne sprzeczności. Fred zerkając na XVII-wieczną kobietę pochłania spojrzeniem jej dłonie. Wzrusza go śmiałość wyjścia poza ramy. Ta kobieca odwaga uchwycenia się skrawka innego świata. Z taką pewnością. Z takim spokojem. Nie trzeba kłaniać się bywalcom salonów. Trzeba mieć odwagę chwycić ramy własnego obrazu. Wydostać się poza granice. Samego siebie.

Teraz znowu idą. Zostaje w nich światło twarzy: dziewczyny i uczonego. Marty i Freda. Dotykają siebie i metalowej poręczy. Jadą stojąc na ruchomych schodach. Podążają w górę nie wykonując żadnego ruchu. Oprócz jednego gestu umysłu: chcenia. Nie myślą o świetle, ani o słowach. Tylko o jedzeniu. Są głodni i chce im się pić. Od warzywno-mięsnych szczytów dzieli ich szklana witryna i wahanie. Niebieskie kanapy czy drewniane ławy, a może plastikowe czerwienie tych o tam stolików. Woda czy sok. Dylematy. Podczas gdy w Kijowie słychać wycie syren, a z okien domów wypadają szyby i żadne słowa nie są już potrzebne. Tylko błyskawiczne decyzje i siła w nogach. By zdążyć do schronu.

Gdy życie zastyga w słowie, rodzi się sens. Dlatego Fred nie przestaje pisać. Siedząc w niebieskim pokoiku swoich idei, wierzy, że to, co powstało z tkanki i krwi, ma znaczenie. Bohaterowie jego powieści to zmarli, którzy mówią. Teofil, dziadek Freda, pokazuje swój warsztat. Te wszystkie narzędzia i stoły pełne bruzd są jak jego twarz. Gdy Fred patrzy na zdjęcie krewnego widzi uczonego siedzącego przy pulpicie. Te oblicza nie różnią się za bardzo. Twarz Teofila jest palimpsestem, na której można odczytać historię uczonego. Tak, jakby Rembrandtowskie oblicze chciało mówić ustami Teofila, słowami Freda. Opowiadają o wystruganej w drewnie postaci Archanioła, który unosząc swój miecz, zatrzymuje wszechczas. A Teofil uśmiecha się i pomaga wnukowi rozłupać skorupkę laskowego orzecha. Zaraz potem sięga do kolorowej puszki wydobywając z niej zieloną landrynkę. Wnuk podskakuje z radości i chwyta dziadka za brodę, a ten płacze wzruszony darem.

Ta Straszna Siła – Ten, który Nie Jest – kona.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Podobne wpisy